wtorek, 9 listopada 2010

mording morning

buuu. koszmar poranka próbował mnie dziś znowu zagryźć. na śmierć.
w sumie szkoda że mu się nie udało. miałabym z głowy ten cholernie słoneczny, kolejny popieprzony dzień.
od pewnego czasu trapią mnie poranne rozterki dotyczące mojego trzydziestojużletniego okropnego życia. rozterki dotyczące czasu, który zostawił mnie w tyle gdzieś na starcie kiedy zaczął tylko uciekać oraz zmartwienia dotyczące trzech wrednych zmarszczek które dziś rano wypatrzyłam bacznie obserwując swoje jeszcze zaspane ale już wściekłe oblicze.
naburmuszona, z obrażoną
miną ledwo co podstarzałej pannicy wrzuciłam na siebie co tam mi się nawinęło pod ręce, namalowałam wyraz twarzy i wyruszyłam na codzienny podbój otaczającej mnie rzeczywistości.
humoru nie poprawił mi
ani tramwaj próbujący mnie zatrzasnąć w drzwiach ani dwa czerwone światła na przejściu dla pieszych . zielone przegapiłam patrząc z zazdrością na parę która się całowała z apetytem.
dotarłam do miejsca gdzie zarabiam na swoja emeryturę i opadłam z sił. poranek był wyczerpujący.

ukradkiem sobie odpoczywałam, pracując mało nerwowo do obiadu. w tym miejscu kolejny stres mnie dopadł. samo słowo obiad kojarzy mi się z nadwagą, jest obfite i tłuste, ze strachu przed kolejnym kilogramem jem co popadnie żeby się czymś zająć i nie myśleć o tym czego tak bardzo się boję, głośno przeżuwam, głośno łykam i zagaduję się z pozostałymi przerażonymi.
a teraz znowu trzeba by odpocząć zanim przyjdzie waleczne popołudnie i trzeba będzie stawić czoła zadaniom nie do pokonania.

zamykam oczy i idę się chwilowo opalać...






w listopadzie....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz